Jakoś trudno przejąć się tym płaskim i zimnym światem; trudno empatyzować z bohaterami, bo reżyser swoje figurki powycinał z elementarza społecznych plag: jest przestępczość, alkoholizm,
Jest taka świecka tradycja. Na dużych festiwalach – nieważne, w której sekcji – musi się pojawić przynajmniej jedna produkcja o miłości w jakimś dziwnym zakładzie pracy. Z tym że "dziwne" równa się tutaj "egzotyczne" – oczywiście dla statystycznego widza międzynarodowych imprez filmowych. Na zeszłorocznym Berlinale mieliśmy wytwórnię mięsa z "Duszy i ciała", obrazu swoją drogą całkiem interesującego i zasłużenie nagrodzonego Złotym Niedźwiedziem. W tym roku kategorię love story reprezentuje "In den Gängen"Thomasa Stubera – historia o smutnych pracownikach hipermarketu gdzieś we wschodnich Niemczech.
Film pomyślano – tu katalog festiwalowy śpieszy mi z pomocą – jako szeroko otwarte okno na świat przeciętnych ludzi. Osobiście nie mam pojęcia, jaki jest zwyczajny pracownik wielkopowierzchniowego sklepu na przedmieściach (i czy taka kategoria w ogóle istnieje), wiem natomiast, że dla Stubera magazyny, sortownie i kasy marketów stanowią miejsca zsyłki dla ludzi chorujących na depresję, samotnych, przegranych, w różnych stadiach społecznej zbędności. Jego sposób patrzenia na wykluczenie nie wydaje mi się także jakoś szczególnie empatyczny, bliżej mu raczej do romantycznych, inteligenckich zachwytów nad urodą i mądrością prostego ludu. "Ach, patrzcie, jacy oni smutni, jacy melancholijni, jak się wychylają na tych swoich wózkach widłowych, tam się na pewno kryją wielkie dramaty" – woła do nas z wysokości.
Życie głównego bohatera, Christiana, jest więc przepisowo ciemne i puste, zaprojektowane jakby na wzór brudnej klitki, w której spędza noce i je posiłki. To facet po przejściach (tatuaże na całym ciele), w dodatku małomówny i zamknięty w sobie, musi się zatem liczyć, że w nowej pracy od razu znajdzie się na cenzurowanym. Tymczasem załoga marketowej nocnej zmiany – złożona z podobnie niepozbieranych indywiduów – zamiast drwić, roztacza nad Christianem opiekuńcze skrzydła. Szczególną podporą jest Bruno – partner ze szkolenia na wózku widłowym oraz kolega od rytualnej fajki w kiblu. I oczywiście Marion – pracownica działu ze słodyczami – w której Christian się podkochuje. Kobieta ma swoje mroczne sekrety, w dodatku jest zamężna, ale pomyślnemu rozwiązaniu romansu kibicuje w sekrecie prawie cała załoga nocnej zmiany. O Marion trzeba się jednak postarać, a w scenerii zgoła nieromantycznej, rutynowej pracy może się to zakończyć spektakularną porażką.
Może, ale nie zakończy, gdyż film lokuje się na totalnych antypodach wszystkiego, co w kinie spektakularne. Ta słodko-gorzka, w gruncie rzeczy zupełnie banalna historyjka została sfilmowana w estetyce pasującej do wielkiego dramatu egzystencjalnego – kadry są ciasne i słabo oświetlone, scenografia ascetyczna, kolory zimne. Unosi się nad tym jakaś nieludzka aura, smuta cywilizacji technicznej, tyle że znowu – chłód ma się nijak do samej historii, wygląda bardziej na wybór czysto stylistyczny, z którego dopiero w następnej kolejności wyłaniają się depresja i beznadzieja bohaterów. Widać, że ambicje reżysera sięgały (za) daleko – film miał się wznosić ponad ciasne ramy love story i ewoluować w kierunku realizmu magicznego, uniwersalnej przypowieści o poszukiwaniu nadziei (podpowiedzi z katalogu). Chyba właśnie dlatego znalazło się w nim tak dużo męczących scen "tańca" Christiana na wózku widłowym w takt klasycznego albo nowoczesnego podkładu muzycznego. Jeśli są to te szumnie zapowiadane "elementy magiczne", wyszło co najmniej średnio – wstawki nadmiernie rozciągają ponad dwugodzinny film, zaburzają jego i tak słabo wyczuwalny rytm.
Każda kolejna scena jest jakby odbiciem poprzedniej, prowadząc małymi kroczkami do nieuchronnego, za to bardzo przewidywalnego zakończenia. Jakoś trudno przejąć się tym płaskim i zimnym światem; trudno empatyzować z bohaterami, bo reżyser swoje figurki powycinał z elementarza społecznych plag: jest przestępczość, alkoholizm, samotność, przemoc domowa. Wszystko i nic. Trochę jak na wyprzedaży w hipermarkecie, gdzie wybór między jednym a drugim produktem często bywa iluzoryczny. Czego byśmy nie wzięli, smak zazwyczaj będzie podobny – możemy podchodzić do filmu na tysiąc różnych sposobów, a w ustach i tak pozostanie to samo wrażenie cierpkości. Dla kina to wciąż najgorsza rekomendacja.
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu